Dla kogo jest współczesna szkoła?

Twarzą w twarz

O systemie oceniania, tradycyjnym modelu nauczania w polskiej szkole, możliwościach, jakie daje szerokie wykorzystanie smartfonów w edukacji i sposobach na skuteczne motywowanie uczniów rozmawiamy z dr. Tomaszem Tokarzem, trenerem, coachem, mediatorem, wykładowcą akademickim.

Kilka dni temu rozmawiałam ze znajomą nauczycielką. W szkole podstawowej, w której naucza, zrezygnowano z zadawania prac domowych. Wspomniana nauczycielka uważa jednak, że to dopiero pierwszy krok. Jej marzeniem, które podziela duża część nauczycieli z tej szkoły, jest rezygnacja z wystawiania ocen. Czy myśli Pan, że właśnie w tym kierunku powinna iść szkoła?


„Jestem beznadziejny. Czemu? Bo mam złe oceny” – takiego dialogu doświadczyłem jakiś czas temu podczas rozmowy z uczniem klasy V. Łatwo dziecku powiedzieć: „Nie przejmuj się”. Ale kiedy tak wiele godzin dziennie funkcjonuje w środowisku, które od ocen uzależnia wartość osoby, to nie jest mu łatwo się spod takiego kieratu wyzwolić. Kiedy młodzi słyszą od nauczycieli: „Jak nie będziecie mieć dobrych ocen, to skończycie, zamiatając ulice” albo „To wstyd mieć takie oceny” (nie, nie wymyślam tych cytatów, cytuję wspomnianego piątoklasistę), to mogą wzruszyć ramionami. Ale mogą też kumulować w sobie żal i lęk.

Kiedy pierwsze pytanie rodziców po szkole brzmi: „Co dziś dostałeś/dostałaś?”. Kiedy ci wzdychają ze smutkiem na wieść o czwórce. Kiedy obiecują cuda na kiju za lepsze stopnie. Kiedy wrzucają potem świadectwa swych dzieci na Facebooka, by pokazać, jakimi są cudownymi dorosłymi… Kiedy rówieśnicy też wciąż o tych ocenach rozmawiają (pod presją rodziców), kiedy opowiadają, co dostaną za taką czy inną średnią, kiedy wciąż pytają: „Co masz z kartkówki?”… W takiej sytuacji kult ocen organizuje świat ucznia.

Uczeń nie zracjonalizuje sobie porażek, tak jak to robią dorośli. Jest mocno podatny na wpływ środowiska. Odnosi wszystko do siebie. Niektórzy walczą o te ocenowe ochłapy. Byle więcej. Gdzieś tam na końcu biegu czeka przecież nowy iPhone. Reszta, która w takim wyścigu (opartym przecież głównie na zasadzie „trzech Z”) nie chce czy nie umie uczestniczyć, ma do wyboru bunt (agresję) lub wycofanie.

Silni jakoś sobie poradzą – ewentualnie przeniosą na kogoś złe emocje, odreagują, wyżyją się na innych. Ci wrażliwsi sami przypną sobie etykietkę: jestem beznadziejny/beznadziejna, do niczego się nie nadaję, nie jestem wiele wart/warta… Może się nam wydawać, że przecież my tego też doświadczyliśmy i przeżyliśmy. Czy rzeczywiście? Mam wrażenie, że moje pokolenie nie miało do czynienia z tak złożonym i wieloaspektowym systemem presji ocenowej.

Po pierwsze: nie było tak zaawansowanego systemu kontroli rodziców nad ocenami. Nie mieli natychmiastowej informacji o stopniach. Naprawdę mogłem ukrywać przed rodzicami złe oceny – nawet przez kilka tygodni. Dowiadywali się w końcu, ale przez ten czas miałem spokój. Dziś dzięki dziennikom elektronicznym rodzic wie wcześniej niż uczeń, jakie ten otrzymał cyferki. Tradycyjne pytanie powitalne: „Cześć, co dziś dostałeś/dostałaś?” zanika na rzecz: „Cześć, czemu z historii tylko 4+?”.

Po drugie: nie było tak zaawansowanego systemu ekspozycji ocen jako narzędzia podnoszenia rodzicielskiego statusu (czytaj: poczucia wartości). Można było się pochwalić rodzinie czy sąsiadom. Ale raczej nikt nie wywieszał dyplomu dziecka w oknie. Dzisiaj po zakończeniu roku media społecznościowe zasypywane są zdjęciami świadectw z czerwonym paskiem: Zobaczcie, na co mnie stać!

Po trzecie: nie było tak zaawansowanego systemu handlu ocenami, czyli wynagradzania materialnego za stopnie. Można było dzieciom przybić piątkę. Pójść na dobre lody. Ale dobre świadectwo nie było wymienialne na kosztowne gadżety. Na prestiżowego smartfona czy elektryczną hulajnogę. Tak jak to bywa dzisiaj.

Po czwarte: nie było tak zaawansowanego systemu rankingowego, sprowadzającego oceny do roli klucza do drzwi sukcesu. Rodzice walczący o przyszłość swoich dzieci (by nie trafiły pod most, pod którym niechybnie znajdą się ze średnią 4,3) czują się zobowiązani do wypraszania lepszych ocen u nauczycieli, nakręcając do absurdu szkolną taksację.

I wreszcie po piąte: nie było tak zaawansowanego systemu stymulowania ocenami. Jak uczeń nie chciał robić tego, co musiał robić (bo był uczniem), to dostawał cyrklem po łapach. Dzisiaj jedynym prostym instrumentem motywacyjnym (czytaj: manipulacyjnym) pozostały oceny. I dlatego nadaje się im taką wagę. Bo bez nich nauczycielom byłoby dużo trudniej wykonywać swe obowiązki. I tak oceny stały się podstawową walutą, którą płaci się za gotowość do wykonywania poleceń tudzież po prostu za nieprzeszkadzanie.

Dziś dzieciom jest dużo gorzej wyzwolić się spod opresji ocen. I dlatego nam, dorosłym, potrzebny jest solidny kubeł zimnej wody.

Czy system oceniania wpływa negatywnie na takie obszary życia jak kreatywność albo krytyczne myślenie?


Przede wszystkim oceny zaburzają sedno procesu uczenia się, czyli stopniowy, wielopł...

Pozostałe 90% treści dostępne jest tylko dla Prenumeratorów

Co zyskasz, kupując prenumeratę?
  • 10 wydań magazynu "Głos Pedagogiczny"
  • Dostęp do wszystkich archiwalnych artykułów w wersji online
  • Możliwość pobrania materiałów dodatkowych
  • ...i wiele więcej!

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI