Impuls do stworzenia projektu
Wczesne majowe popołudnie. Piątek przed ostatnią lekcją w prestiżowym liceum. Trwa przerwa, ale w tym bocznym korytarzu jest cicho – większość uczniów nie wyszła jeszcze ze stołówki albo nie wróciła z wyjścia na papierosa. Ten moment wykorzystuje moja przyjaciółka, żeby usiąść koło mnie i zacząć rozmowę. Zanim jednak to zrobi, rozejrzy się jeszcze bardzo, bardzo uważnie po korytarzu. Nikogo tu nie ma, usłyszałybyśmy, ale to, co ma do powiedzenia, wymaga absolutnej dyskrecji. Po czym nachyla się i ledwie słyszalnym szeptem wyrzuca z siebie: „Dostałam leki!”.
Przez chwilę mrugam, nie rozumiejąc, o co chodzi. Przecież ona chyba na nic nie choruje…? Ona jednak drżącym szeptem szybko wyjaśnia, w czym rzecz. Jak gdyby miało zabraknąć jej odwagi, jeśli się pomyśli nad tym, co właśnie mówi. „Moja mama… ona poszła do lekarza. No wiesz, do psychiatry. Dla mnie. Powiedziała, co mi jest. Co się dzieje. I doktor wypisał leki. Mam je brać…”. Wygląda na przerażoną. Przybitą. Może nawet załamaną. Jakby stało się coś naprawdę strasznego. „Ale… to chyba dobrze?”, dukam, nie mogąc znaleźć słów. Jestem rozdarta. Z jednej strony mam ochotę krzyczeć, że tak nie można, że co to w ogóle za lekarz, który wypisuje leki bez obecności pacjenta?! Z drugiej – doceniam jej zaufanie i rozumiem, jak wielkim sekretem się ze mną podzieliła. Przytulam ją, a ona lekko drży. „Maria, ja nie jestem wariatką, prawda?” – wydusza z siebie cicho, na granicy łez. Zapewniam ją, że nie, a chwilę potem przerwa się kończy. Trzeba pójść na zajęcia, udawać, że nic się nie stało, że wszystko jest w najlepszym porządku. Nie wracamy więc...